loading...
PL | EN

Ks. Jan Otłowski „Początki obecności Towarzystwa Chrystusowego w Ameryce”

W roku 1956 rząd polski otworzył granice Polski dla komunikacji międzynarodowej. W miesiąc po ogłoszeniu tego zarządzenia złożyłem podanie o paszport i o pozwolenie na wyjazd z wizytą do mojego brata w Stanach Zjednoczonych. Po krótkim przesłuchaniu otrzymałem obietnicę paszportu. Była druga połowa listopada 1956 r. Ojciec Przełożony Naczelny naszego Zgromadzenia chętnie zgodził się na mój wyjazd, bo jak się wyraził: „to będzie dla nas korzystny pierwszy kontakt z Ameryką”.

W maju 1957 r. wszystkie sprawy były załatwione, prócz biletu na podróż. Polski statek „Dar Pomorza” przestał kursować, samolotowych połączeń jeszcze nie było. Zagraniczne okręty też nie miały miejsc wolnych na najbliższe kilka miesięcy. W warszawskim biurze podróży dostałem rezerwację na przejazd statkiem szwajcarskim z Le Havre do Nowego Jorku. Wybrałem się pociągiem przez Wiedeń do Paryża, żeby tam zdążyć na odjazd specjalnego pociągu dla pasażerów szwajcarskiego statku „Arosa Sky” w porcie Le Havre. 

Opatrznościowo w tym czasie nasz współbrat, ks. Franciszek Okroy, spędzał wakacje w Szwajcarii, blisko stacji kolejowej, na której zatrzymywał się ekspres Wiedeń – Paryż. Przed wyjazdem z Poznania umówiliśmy się z o. Franciszkiem, że się tam spotkamy (po rozłące od 1939 r.). Dzięki uprzejmości władz szwajcarskich i miejscowego księdza proboszcza (nie-Polak) mogłem się u nich zatrzymać przez jedną dobę i kontynuować podróż dnia następnego na ten sam bilet. Była to doba wielkich emocji po tak długiej rozłące i po tak wielkim przeskoku z powojennej Polski do wolnej Szwajcarii. Dwa szczegóły zasługują na uwagę: 

1. podałem księdzu Franciszkowi mój adres w Ameryce, tj. adres mojego brata w Yonkers (przedmieście Nowego Jorku) i 

2. na pożegnanie ojciec Franciszek wetknął coś do mojej bocznej kieszonki (domyślałem się, że to coś „na drogę”, ale dopiero po kilku dniach w Yonkers mój brat odkrył, że było to 50 dolarów amerykańskich. Nawet dla niego było to dużo pieniędzy – był rok 1957!)

Na dworcu paryskim spotkałem dwóch księży salwatorianów jadących do Gary Indianie, ale szybko zgubiliśmy się w tłumie. Spotkaliśmy się znowu na okręcie. Przez kilka lat utrzymywałem z nimi kontakt. 

W pierwszych dniach września 1957 r., o pięknym świcie, wpływaliśmy do portu Nowy Jork. Odprawa pasażerów trwała około 3 godzin. Czekał na mnie mój brat i jego syn z samochodem. Poznali mnie, choć znali mnie tylko z fotografii (miałem 4 lata, kiedy mój brat widział mnie ostatni raz w roku 1922, gdy był w Polsce z wizytą). Po godzinie jazdy byliśmy w Yonkers, w domu mojego brata. 

Minęło zaledwie 3 lub 4 dni i otrzymałem list z Rzymu od ks. Franciszka Okroya. W czasie mojej podróży morskiej ks. arcybiskup Józef Gawlina, opiekun polskiej emigracji, otrzymał list od bpa Francisa Carrolla z prośbą o księdza polskiego, ponieważ Polska Misja Katolicka w Calgary, AB, znów straciła przedwcześnie swego duszpasterza, ks. prałata J. Słapę. Gdy ks. Okroy wrócił z wakacji do kancelarii ks. bpa Gawliny w Rzymie, natychmiast wystosowali do mnie list o jasnej treści: „Przygotuj się na możliwie szybki wyjazd do Calgary, AB, Canada”. Upewniłem się tylko, czy Przełożony Generalny wie o tym, i zaraz zacząłem starania o wyjazd do Kanady. Trzeba było załatwić sprawę z polską ambasadą w Waszyngtonie, z konsulatem kanadyjskim w Nowym Jorku oraz zorganizować przejazd do Calgary. Po trzech dniach i trzech nocach podróży pociągiem, z krótkimi przerwami w Buffalo, w Nowym Jorku, Detroit, Chicago i Minneapolis, w niedzielę 8 grudnia 1957 r. około godziny 6.00 rano znalazłem się na dworcu kolejowym w Calgary w Kanadzie.

Oczekujący mnie ksiądz z parafii katedralnej zabrał mnie wprost do rezydencji księdza biskupa na herbatę. Ksiądz biskup Francis P. Carroll krótko i serdecznie polecił mi Polską Misję Katolicką w Calgary i trochę żartobliwie, ale i poważnie, wyraził życzenie i nadzieję, że nie umrę przed upływem roku, jak to się stało z moimi dwoma poprzednikami: ks. L. Trawickim i ks. prałatem W. Słapą. Wkrótce pojechaliśmy do polskiego kościoła, żeby odprawić niedzielne Msze św. O godz. 9.00 celebrował ks. J. J. O’Brian, który zapowiedział, że o 11.00 ja odprawię Mszę św. po polsku i że będę odtąd duszpasterzem Polskiej Misji.

Tak rozpoczęła się misja duszpasterska Towarzystwa Chrystusowego na tym kontynencie. Zadania były olbrzymie – i ciągle są, i nasza odpowiedzialność za tę misję jest również olbrzymia. Kościoły katolickie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, a także Polonia w tych dwóch krajach w tamtych czasach nie potrzebowały księży z zagranicy: organizacyjnie, materialnie i administracyjnie dawały sobie radę, może lepiej niż gdzie indziej. Dobrobyt i praworządność widoczne były od pierwszych chwil po wylądowaniu w Nowym Jorku i od pierwszych kroków na ziemi kanadyjskiej, w Calgary. Jednak nieustępliwie narzucało się pytanie, czy tak ma wyglądać świętość Kościoła i Polskiej Rzeszy Wychodźczej? Dlatego już w jednym z pierwszych listów do zarządu Towarzystwa w Poznaniu napisałem, że nasza misja na tym kontynencie, a pewnie i gdzie indziej, byłaby chybiona, gdybyśmy rywalizowali skutecznie z „amerykanizmem” we wszystkim, prócz świętości codziennego życia. 

Z okazji Jubileuszu Prowincji dziękujmy Bogu za dobro, którego nam pozwolił dokonać i prośmy o większą przydatność naszą dla dusz naszych braci i sióstr – Polaków i nie-Polaków, katolików i niekatolików, w tej Prowincji i we wszystkich innych.

Ks. Jan Otłowski SChr



Ks. prof. Andrzej Woźnicki SChr
Fragmenty „Z dziennika podróży” i „Zakresu mojej działalności ”, Orchard Lake, sierpień 1962 r. 


Z dziennika podróży 

Na dworzec w Poznaniu odprowadza mnie mój ojciec, Ks. Jasiu P. i oczywiście Ks. Doktor Świetliński. [... ] Wsiadam do pociągu. Do Zbąszynka towarzyszy mi niezmordowany Ks. Doktor; chce jechać do samej granicy, ale ze względu na rozpoczętą działalność celników rezygnuje z dalszej podróży; zapewnia mnie jednak, że spotkamy się w Nowym Jorku. [... ]

Powoli zapada zmrok. Żegnamy ostatnie zagony polskiej ziemi. Może na zawsze? Przynajmniej dla niektórych pasażerów. Na terenie DDR kilkanaście razy sprawdzają nasze paszporty, za każdym razem dając nam jakieś papiery, to odbierając inne. Gdy już nikt od nas nie żądał żadnych papierów i nie dawał innych, żartobliwie powiedziałem: „Widocznie już jesteśmy na Zachodzie”. Z ulgą zasypiamy... Nad ranem ktoś mnie budzi i mówi: „Essen!” Zirytowany nagłym przerwaniem snu odpowiadam: „Nein, es ist zu frű”. Gdy jednak pociąg rusza, uświadamiam sobie, co znajome Niemki chciały mi powiedzieć... „Was? Wir sind in Essen?” Zrywam się do okna, ale mijamy ostatnie odcinki peronów stacji w Essen. Później w Paryżu dowiedziałem się, że na dworcu w Essen był Ks. Arkady i Brat. Przespałem okazję zobaczenia się z pierwszymi Chrystusowcami za granicą. 

W wagonach powoli wraca życie. Zbliżamy się do granicy belgijskiej. Znowu sprawdzanie paszportów. Żeby zaoszczędzić sobie trudu z językiem francuskim, pokazujemy celnikom wszelkie możliwe papiery, które otrzymaliśmy w Polsce. Zadowalają się tylko paszportem. Podobnie na granicy francuskiej. Wreszcie dojeżdżamy do Paryża. Jesteśmy opóźnieni z powodu strajku, który miał miejsce poprzedniego dnia we Francji. Na dworcu rozglądam się za Bratem Władysławem. Nigdy go przedtem nie widziałem, ale rozpoznaję z łatwością po potulickim zwyczaju noszenia krzyża profesyjnego. [... ] 

Do Paryża przyjechałem w Boże Ciało po południu. Wieczorem uczestniczę we Mszy św. w kościele pw. Wniebowzięcia NM Panny; jest to kościół Polskiej Misji. We Mszy św. uczestniczyło około 100 osób, z tego 15 przystąpiło do komunii św. Polskie pieśni eucharystyczne przeplatane były responsoriami ze święta Bożego Ciała. Zaskoczony jestem niejednolitym sposobem uczestniczenia wiernych we Mszy św., np. w czasie Prefacji jedni stoją według zwyczaju francuskiego, inni klęczą według zwyczaju polskiego, a reszta siedzi według zwyczaju własnego; jako zwolennik złotego środka stosuję się do tych ostatnich. [... ]

Obserwując życie polonijne we Francji, odnajduję coraz bardziej sens misji wychodźczej. Polacy na obczyźnie są nie tylko konsumentami kultury narodowej, ale również producentami bogatej tradycji polskiej. Wydaje mi się, że sensem życia polonijnego na obczyźnie jest rozwijanie tych tradycji, które nie zawsze są rozwijane w Kraju. [... ]

W klasie turystycznej na statku jest nas trzech księży: jeden Francuz, jeden Amerykanin i moja skromna osoba reprezentująca wielki Naród Polski. Codziennie odprawiamy Mszę św. w rytmie z lekka kołyszącego się okrętu. [... ] Na horyzoncie ukazuje się ląd amerykański. Na maszt wciągają flagę Stanów Zjednoczonych. Pasażerowie wychodzą na pokład. Wpływamy do zatoki Hudson. Po lewej stronie New Jersey City, po prawej Brooklyn, a naprzeciwko Manhattan – centrum Nowego Jorku. Z daleka widać słynne wysokościowce. Mijamy Statuę Wolności i za chwilę wpływamy do przystani „United States Lines”. Zaczynają się znowu sprawy paszportowe. Amerykanie są bardzo uprzejmi wobec cudzoziemców, ale szanują przede wszystkim swoich obywateli. W imię tej zasady najpierw są wpuszczani Amerykanie, a na koniec reszta pasażerów. Jest to mądra zasada; szkoda tylko, że nie stosujemy jej wobec Amerykanów u nas w Polsce. [...]

Znajdując się po raz pierwszy na ulicy Nowego Jorku, zadaję sobie podstawowe pytanie egzystencjalne każdego turysty: „Kuda?” Wyciągam notes z adresami i wybieram ss. niepokalanki: 425 West 44 Street. Trudno rozszyfrować samemu te magiczne słowa w 7-milionowym mieście. Na szczęście znalazłem się w kraju, gdzie panuje automobil. Podjeżdża taksówka i wiezie pod wskazany adres. [...] Mszę św. odprawiam w polskim kościele na 101 East 7 Street, ok. godziny drogi pieszo od miejsca zamieszkania, 15 minut subwayem. W czasie pobytu w Nowym Jorku stosuję się do jednakowego schematu: wychodzę o 7 rano a wracam o 24 nocą. Jem właściwie tylko śniadania na plebanii i jakiś lekki posiłek w ciągu dnia, gdzieś w barze samoobsługowym; wystarczają dla mnie „hot dogsy” za 25 centów (bułka z jedną frankfurterką) i butelka coca-coli za 10 centów. Nowy Jork zwiedzam na trzy sposoby: naokoło statkiem, odgórnie z największego „buildingu” świata, czyli Empire State (102 pięter), oraz od wewnątrz. [...] 

Z Nowego Jorku wyjeżdżam do Pensylvanii z wizytą do Ks. Wawrzyńca H., który jako wikary pracuje w Latrobe przy kościele Holy Family. [... ] Obecnie z Ks. Peszkowskim i Ks. Jasińskim jedziemy do Kalifornii; nasza droga ma prowadzić od Seattle do San Francisco, Los Angeles i z powrotem samochodem przez całe Stany Zjednoczone, z Zachodu na Wschód do Detroit. Stałym miejscem mego pobytu jest Orchard Lake, które udzieliło mi gościny na nieograniczony czas. [...]

Zakres mojej działalności

W Detroit, podobnie jak i w innych wielkich skupiskach polonijnych, rokrocznie urządza się wśród młodzieży uczącej się po polsku specjalne konkursy języka polskiego. Zostaję zaproszony na taki konkurs w charakterze przewodniczącego w jednej z komisji. [... ] Wypracowania dzieci są pod względem treści na bardzo wysokim poziomie. Gorzej z pisownią, chociaż nie u wszystkich. Jedna z dziewczynek na dwustronicowym wypracowaniu popełniła zaledwie dwa błędy ortograficzne. Na pytanie, co ją najbardziej interesuje, odpowiada: „Najbardziej interesuje mnie polityka, a zwłaszcza w jaki sposób nasi liderzy rozwiązują sprawy naszej przyszłości”. Chłopcy nie tylko interesują się polityką, ale chcą czynnie włączyć się w życie społeczno-polityczne. Jeden z nich wyraża życzenie, aby w Michigan obniżono wymagany wiek głosowania do lat 18, gdyż wówczas za sześć lat będzie mógł już głosować. W dalszym ciągu wypracowania pisze: „Pragnąłbym zostać ambasadorem Ameryki, najchętniej w Polsce. Mógłbym wówczas odwiedzić swoich krewnych, zobaczyć góry i miasta, o których tak dużo słyszałem od swojej babci. Mógłbym lepiej poznać język polski i zwyczaje swoich przodków. Jako ambasador w Polsce mógłbym najlepiej służyć mojej Ojczyźnie Ameryce i Krajowi moich rodziców. Na wypadek gdybym nie mógł zostać ambasadorem, to będę starał się zostać jako konsultant w amerykańskiej Foreign Service”. 

W egzaminie ustnym zdumiewa mnie wysoka znajomość naszej kultury narodowej. Trudno mnie nieraz samemu byłoby dać bez przygotowania jakieś konkretne odpowiedzi na bardzo szczegółowe pytania. 

Co roku członkowie Veritasu urządzają na jesieni, w ostatni piątek listopada, wieczór poezji religijnej. W ubiegłym roku wieczór poetycki był poświęcony poezji Leopolda Staffa, w bieżącym zaś roku, dla uczczenia pamięci zmarłego poety poznańskiego mają być czytane wiersze Wojciecha Bąka oraz ks. Józefa Jarzębowskiego; ten ostatni znany był przed wojną pod pseudonimem Jan Art. Recytacja wierszy w wykonaniu samych członków Veritasu ma być poprzedzona komentarzem i omówieniem wstępnym. Nagle zostaję zaskoczony ich propozycją: „Opracowanie wstępu o twórczości ks. Jarzębowskiego i omówienie wraz z wyborem jego wierszy postanowiliśmy powierzyć księdzu. Mamy nadzieję, że ksiądz nam nie odmówi” – zwraca się do mnie prezes Veritasu, pan inż. Kazimierz Olejarczyk, profesor ekonomii i polityki na Uniwersytecie w Detroit. [...] Na zapowiedziany wieczór poetycki zeszła się cała inteligencja polonijna z Detroit. Na tym spotkaniu poetyckim witam z radością ks. Otłowskiego z dalekiej Kanady, który korzystając z zastępstwa ks. dr Świetlińskiego, wyruszył wraz ze znajomymi w podróż po Ameryce. Miłych gości zapraszam do Orchard Lake, a następnego dnia wraz z nimi udaję się do Nowego Jorku. 

W czasie mojej drugiej obecności w stolicy finansów USA, po pożegnaniu się z gośćmi z Kanady, nawiązuję szereg cennych znajomości i kontaktów z polonijnymi ośrodkami naukowymi, m.in.. z Polish Institute of Arts and Sciences, Paderewski Fundation i Wanda Rohr Fundation. Resztę czasu poświęcam na zwiedzanie pozostałych ciekawych obiektów Nowego Jorku, których nie zdążyłem zwiedzić w czasie mojej pierwszej wizyty. [...]

Kapłan w pracy wśrod emigracji musi wykazać swoją wszechstronność, zwłaszcza do niego stosują się słowa św. Pawła: „Stałem się wszystkim dla wszystkich, aby wszystkich pozyskać Chrystusowi”. Wyjeżdżając z Polski, wydawało mi się, że byłem przygotowany na wszystko i z góry przewidywałem różne możliwości działania. Nigdy jednak nie przeszło mi nawet przez myśl, abym mógł kiedykolwiek zostać... pobożnym „łojcem” duchownym i z namaszczeniem wygłaszać świątobliwe konferencje rekolekcyjne dla Wielebnych i Czcigodnych Matek i Sióstr Zakonnych. 

Otóż zmartwychwstanki z New Bedford w stanie Massachusetts, należące do prowincji nowojorskiej, zaproponowały mi przeprowadzenie u nich sześciodniowych rekolekcji zakonnych. [... ] Dziennie wygłaszałem po trzy konferencje, a żadna z nich nie trwała poniżej godziny, zbliżając się raczej do połowy następnej godziny. Sam byłem zdumiony, że jeszcze tyle pozostało we mnie wiedzy ascetyczno-mistycznej. Najlepiej mówiłem o cnotach, których osobiście odczuwałem potrzebę, a których jakoś nie zdołałem sobie jeszcze przyswoić. Mówiąc np. o posłuszeństwie, zdumiałem się swoim pietyzmem dla tej cnoty. Widocznie odczuwanie braku czegoś pozwala nam lepiej zrozumieć ich wielkość i doniosłość. 

W osobach Sióstr miałem wdzięczne słuchaczki. Widocznie musiałem je przekonać, skoro zaproponowały mi u siebie stałą posadę kapelana i konferencjonisty na miesięczne odnowienie ducha. [... ] Powoli zacząłem się obawiać, że dojdzie do tego, że św. Tomasza zamienię na św. Jana od Krzyża, a świętą filozofię na błogosławioną ascetykę. 

Ośmielony dotychczasowymi powodzeniami i uzyskanymi wynikami w pracy przystąpiłem również do działalności apostolskiej w języku angielskim. Pierwszymi ostrogami na niwie angielskiego duszpasterstwa była spowiedź. Wypróbowałem swoje umiejętności w tej dziedzinie najpierw na własnej skórze. Początkowo usiłowałem spowiadać się po łacinie, ale ani razu nie spotkałem księdza amerykańskiego, który by znał język łaciński, i z konieczności w takich wypadkach musiałem powtarzać spowiedź po angielsku. Odkryłem wówczas, że jeżeli mnie samemu ostatecznie idzie ta spowiedź nie najgorzej, to z pewnością o wiele łatwiej będzie spowiadać innych w tym języku. Na wszelki wypadek zaglądnąłem do amerykańskiego katechizmu i przyswoiłem sobie wszystkie główne grzechy amerykańskie, zwłaszcza z dziedziny szóstego przykazania; chyba nie potrzebuję zaznaczać, że przyswojenie tych grzechów było tylko teoretyczne, czyli na eksport, a nie na import. 

Podobno najgorzej idzie zawsze początek, i dlatego skorzystawszy z amerykańskiej praktyki tutejszych księży, zadowalałem się jedynie wysłuchiwaniem grzechów, nadaniem pokuty po angielsku i rozgrzeszeniem po łacinie. Konfesjonały amerykańskie są tak pomysłowo urządzone, że kapłan i penitent nie widzą się wzajemnie, co w znacznym stopniu ułatwia obustronną śmiałość. Penitent wchodząc za kotarę i klękając na klęczniku, automatycznie zapala na zewnątrz czerwone światło; jeżeli zaś penitent po spowiedzi wstaje z klęczek, pokazuje się z kolei zielone światło, aby pozostałych wiernych zorientować, że miejsce jest wolne. Na drzwiach wejściowych konfesjonału są również światła orientacyjne, czy wewnątrz znajduje się kapłan, czy nie. Po prostu zastosowano tu zasady ruchu ulicznego. Wewnątrz znajdują się również najczęściej aparaty wzmacniające słyszalność dla tych, co mają kiepski słuch. 

Podziwiam zdyscyplinowanie społeczeństwa amerykańskiego. Ich spowiedzi są proste, krótkie, jasne. Największą jednak zaletą tutejszych penitentów jest przede wszystkim punktualność. Jeżeli spowiedź została wyznaczona między piątą a szóstą, wówczas wchodząc do konfesjonału, ma się pewność, że ci wszyscy, co chcą skorzystać ze spowiedzi, czekają już na swoją kolejkę. Żaden z księży nie spowiada tu w niedzielę i święta; spowiedź odbywa się regularnie przed każdą niedzielą i każdym świętem, zawsze o jednakowych godzinach. Porządek ten jest konieczny ze względu na częstą spowiedź i komunię św. wiernych.

Wielkie natomiast istnieje tu urozmaicenie językowe; osobiście wypadło mi już spowiadać, poza angielskim i polskim, również po niemiecku i francusku. Praktyczne duchowieństwo amerykańskie celem uniknięcia nieporozumień zawiesza tabliczkę z zawiadomieniem, w jakim języku poza angielskim może słuchać spowiedzi. Najczęściej jest tak w parafiach mieszanych narodowościowo. Wierni zaś również odbywają spowiedź „wielojęzycznie”. Spowiadam pewnego penitenta po angielsku, a potem w czasie udzielania absolucji słyszę po polsku: „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu”. Podobne doświadczenia miałem z penitentami innych narodowości, m.in.. z Francuzami, Włochami i Niemcami. 

Szczytem odwagi, graniczącej już z czelnością, na niwie duszpasterstwa angielskiego była śmiałość wygłoszenia kazania po angielsku. To dziejowe wydarzenie mojego życia miało miejsce w czasie uroczystości Trzech Króli. Proboszcz w związku z tym kazaniem przeżywał więcej strachu aniżeli ja sam. Widocznie nie musiało pójść najgorzej, skoro zaproponował wygłoszenie takiego kazania również w następną niedzielę. 

Oczywiście cała moja uwaga w czasie wygłaszania kazania w osiemdziesięciu procentach była pochłonięta gramatyką, a przede wszystkim wściekle trudną wymową. Celem ułatwienia sobie podjętego zadania zastosowałem stary sposób: używałem wielu cytatów z Pisma św. i innych źródeł, aby mieć usprawiedliwienie do zaglądania do tekstu z kazaniem. Ta metoda okazała się dobra, gdyż u słuchaczy wzbudziłem zaufanie odnośnie do autentyczności moich wywodów, a mnie pozwalała po przeczytaniu odpowiednich cytatów już naprzód zapoznać się z dalszą treścią mojej homilii. Na początku celem przekonania siebie i słuchaczy do znajomości mojej angielszczyzny starałem się jak najlepiej i możliwie najswobodniej przeczytać przypadającą na daną uroczystość Ewangelię. Chwyt okazał się szczęśliwy, gdyż wiele osób pytało się później, czy nie jestem z pochodzenia Francuzem, gdyż moja wymowa angielska posiadała zabarwienie romańskiego akcentu. 

Mój Boże, jak ciężko żyć człowiekowi w okresie pomieszania języków i babilońszczyzny. We Francji, gdy starałem się mówić po francusku, pytano mnie, czy jestem z Anglii, czy z Ameryki. Obecnie, gdy mówię po angielsku, pytają się, czy nie jestem Francuzem. [... ] Istnieje jednak różnica między ustosunkowaniem się moich rozmówców z Francji i Ameryki wobec moich usiłowań językowych. Francuz na ogół bywa zdenerwowany nieznajomością obcokrajowców języka jego Wielkiej Ojczyzny, Amerykanie zaś prawie z dziecięcą radością cieszą się, jak obcokrajowiec usiłuje rozmówić się z nimi w ich języku, i na wszelki sposób pomagają mu „wyjęzyczyć” się oraz zapewniają go: „You speak English very well”.

Ks. prof. Andrzej Woźnicki SChr



Polecamy