loading...
PL | EN

Księdza dra Kazimierza Świetlińskiego – pioniera nie tylko na kontynencie amerykańskim – wspomina ks. Wojciech Kania

Całe życie ks. Kazimierza Świetlińskiego jest jedną barwną przygodą. Wyświęcony w roku 1911 w Warszawie, pracował najpierw na różnych placówkach diecezji, by z chwilą odrodzenia się Polski w roku 1919, jako kapelan II Pułku Szwoleżerów, odbyć marsz do późniejszego Hallerowa i brać udział w zaślubinach Polski z Bałtykiem. Kampanię roku 1920 odbywał z wojskiem na froncie wschodnim i w dzień „cudu nad Wisłą” był w Warszawie.

Jeszcze przed powstaniem Towarzystwa Chrystusowego został delegowany do pracy polonijnej - 29.06.1930 r. wyjechał do Francji, jako duszpasterz Polaków w Argenteuil. Jednocześnie studiował, uzyskał magisterium, a potem w r. 1936 - doktorat. Pełnił też funkcję dziekana okręgu paryskiego dla Polaków. We wrześniu 1936 r. przybył do Polski na swój srebrny jubileusz kapłaństwa - w grudniu tego roku złożył wizytę w Potulicach i zdecydował się zostać chrystusowcem. Rozpoczął nowicjat i jednocześnie objął funkcje redaktora „Głosu Seminarium Zagranicznego” i „Mszy świętej”. W roku 1938 złożył pierwsze śluby zakonne i awansował na stanowisko rektora Seminarium Zagranicznego w Poznaniu. Po wybuchu II wojny światowej organizował tajne studia dla kleryków w Krakowie oraz na polecenie kard. A. Sapiehy - duszpasterstwo dla Polaków w obozach i na zesłaniu. Po wojnie w roku 1945 odzyskał dla Towarzystwa dom w Poznaniu i próbował bezskutecznie odzyskać dom macierzysty w Potulicach. W czerwcu 1945 udał się z pierwszymi osadnikami polskimi do Szczecina, organizował tam duszpasterstwo i czynnie pomagał w organizowaniu życia administracji polskiej. Jest autorem wielu nazw polskich ulic w Szczecinie, np. Potulickiej, Ku Słońcu, Bogurodzicy, Świętego Wojciecha i in. Pracuje duszpastersko na Pomorzu Zachodnim. W roku 1961 w czasie uroczystego obchodu 50-lecia kapłaństwa wyraził życzenie spędzenia reszty życia w pracy dla Polonii. Już w następnym - 1962 roku wyjechał do Kanady, a wkrótce do Stanów Zjednoczonych. 

Najpierw, po przybyciu 12 sierpnia 1962 r. na kontynent amerykański, pracował kilka miesięcy w polskiej parafii w Calgary. Widząc jednak większe możliwości pracy dla Polonii w Windsor w Stanie Ontario, przeniósł się tam na zaproszenie ks. prałata Wnuka. Miasto to, graniczące przez rzekę Detroit River z USA, dawało możliwości poznania i nawiązania kontaktów z polskimi księżmi w Detroit i okolicy. Ks. Świetliński przez pośrednictwo ks. prałata Wnuka poznał ks. prałata Borkowicza, proboszcza parafii pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Detroit. Przy jego pomocy uzyskał prawo pracy w USA, a następnie i prawo pobytu. Odtąd już aż do swojej śmierci w roku 1975 pracował w tej parafii, z wyjątkiem 8-miesięcznego zastępstwa w Castleton on Hudson. 

Ks. dr Świetliński pozostawił w środowisku polonijnym w Detroit niezwykle żywą pamięć, jako gorliwy i oddany Polonii kapłan. Ożywiał go młodzieńczy zapał w posługiwaniu duszpasterskim, a jego ruchliwość i sprawność fizyczna w podeszłym wieku (80 lat) budziły podziw i szacunek. Towarzystwo Chrystusowe kochał jak własną rodzinę. Wystarczyło podsunąć motyw dobra Towarzystwa, by odważył się na rzeczy niemożliwe. Był zawsze pełen pomysłów, nie zawsze możliwych do zrealizowania.

Jak wyżej wspomniałem, posiadał nadzwyczajną sprawność fizyczną. Latem 1968 r. ks. dr Franciszek Okroy S.Chr., Wikariusz Generalny dla zagranicy, przyjechał na wizytację naszych placówek. Odwiedziliśmy ks. dra Świetlińskiego w Detroit. Ksiądz Wizytator w rozmowie z Księdzem Seniorem napomknął: „Już wiek Księdza Seniora sugeruje usunięcie się od czynnej pracy i przeniesienie się do Polski, jako Orans pro Societate”. Reakcja Ks. Seniora była błyskawiczna: „Proszę zrobić to, co ja teraz uczynię, a wtedy pomówimy o przeniesieniu mnie na wypoczynek”. Lekko i sprawnie przed naszymi zdumionymi oczami stanął na głowie i począł błyskawicznie pedałować nogami w powietrzu przez kilkadziesiąt sekund, a następnie, jak wytrawny akrobata, skoczył na nogi i powiedział: „Proszę to zrobić, co ja zrobiłem, a będziemy mówić o moim wieku”. Oczywiście, żaden z nas nie był zdolny tego dokonać, wobec tego ks. Wikariusz zamilkł i nie powrócił do tematu, a ks. Senior dalej pracował w parafii, jako najstarszy wikary świata, do końca swojego życia. 

ks. Wojciech Kania S.Chr





Wspomina ks. Konrad Urbanowski 

Dobroci Zgromadzenia doświadczyłem z chwilą wyjazdu za granicę. Po 2 latach starań o paszport – doczekałem się tego. 

Ks. Wojciech Kania był właśnie w Polsce, a pracował już wtedy we Francji. Wakacje mu się kończyły, więc powiedział mi: „Jak wszystkie formalności załatwisz, pojedziesz ze mną samochodem do Paryża. Wiele się nie żegnaj, tylko jedź ze mną. Będziesz miał okazję zobaczyć Europę przed wyjazdem do Kanady okrętem Cunard w październiku”. I tak 19 czerwca 1964 r. ruszyliśmy za granicę. Pierwszym etapem i przyjemnością tej podróży było spotkanie naszych księży w Niemczech Zachodnich. Zatrzymaliśmy się w naszym domu w Essen. Potem była już północna Francja i spotkanie kolegów, których nie widziało się od 1939 r. Zatrzymałem się w St. Denis pod Paryżem, gdzie ks. Kania mnie zostawił, a sam pojechał w Ardeny, jako dyrektor obozu polskiej młodzieży. Dojechałem później do niego. W sierpniu brat Władysław Szynakiewicz, pracownik Polskiej Misji w Paryżu, organizował pielgrzymkę Polonii do Lourdes. Udało mi się dołączyć do tej tygodniowej pielgrzymki. Były to wspaniałe przeżycia religijne: Msze św. w Grocie lub w innym kościele, procesje ze świecami i z chorymi, kąpiele w cudownym źródle. Nadarzyła się jeszcze jedna wspaniała okazja: mój kolega kursowy, z którym nie widziałem się od 1939 r., bo był w obozie koncentracyjnym w Dachau, zaprosił mnie do Rzymu. Akurat rozpoczynała się III sesja Soboru Watykańskiego II. Miałem szczęście być na uroczystym otwarciu tej sesji i zobaczyć po raz pierwszy papieża Pawła VI. W Rzymie zatrzymałem się w domu arcybiskupa J. Gawliny, gdzie mieszkał ks. Okroy. Było to już moje drugie spotkanie ks. arcybiskupa, bo pierwszy raz widziałem go w Poznaniu w roku 1937 na Kongresie Chrystusa Króla, kiedy był jeszcze biskupem polowym Wojska Polskiego i przemawiał w kilku językach. 

9 października 1964 r. pojechaliśmy do portu Le Havre, odwiedzając po drodze św. Tereskę w Lisieux. 16 października, po burzliwej podróży, dobrnęliśmy do Montrealu. Czekał tam na mnie ks. Jan Otłowski, który był w Montrealu na Zjeździe Polonii. Po dwuletnim pobycie w Kanadzie pojechałem do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie przyjechał do USA ks. Wojciech Kania, który z polecenia o. Ignacego Posadzego rozpoczął organizowanie prowincji w Ameryce Północnej. Otrzymałem zajęcie w diecezji Providence. Zaczęła się pionierska praca przy wprowadzaniu języka polskiego do liturgii Mszy św. Wokoło wprowadzano język angielski, trzeba było więc ratować Polonię i na własną rękę tłumaczyć teksty, bo w Polsce jeszcze nie wprowadzano języka polskiego i nie było tekstów. Episkopat Polski pozwolił nam na korzystanie z mszalików polskich. 

We wrześniu 1969 r. przyjechał do Bostonu ks. kard. Karol Wojtyła, aby z polecenia Księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego podziękować ks. kard. Cushingowi za pomoc dla Kościoła w Polsce. Ja byłem wtedy w Hyde Parku, na przedmieściu Bostonu, jako wikary w kościele pw. św. Wojciecha. Przygotowaliśmy dla ks. kard. Wojtyły Mszę św. w języku polskim. Kościół był przepełniony, ks. kardynał odprawiał po raz pierwszy po polsku. Był wyraźnie wzruszony i powiedział nam, że wróci do Polski i opowie wszystkim biskupom, jak powinna wyglądać Msza św. w języku polskim. 
 

Ks. Konrad Urbanowski S.Chr.



Wspomina ks. Józef Calik
„Batorym” do Polonii w Kanadzie

Do pracy duszpasterskiej w Kanadzie wypłynąłem dnia 6 września 1966 roku z Gdyni na pokładzie statku Polskich Linii Oceanicznych „Batory”. W gdyńskim porcie żegnali mnie księża: Wojciech Baryski, Michał Kamiński, Michał Kołodziej i Alfons Skomorowski oraz bracia Fikus i Kołodziej z naszego Towarzystwa, a z rodziny mój brat Mieczysław z żoną Zofią. Odpłynięcie statku oraz pożegnanie było uroczyste, z orkiestrą i wstążeczkami łączącymi pokład z lądem, ale i smutne. Po odnalezieniu swojej kabiny, jak wielu pasażerów, wyszedłem na zewnątrz, aby jeszcze popatrzeć na polski brzeg i zamienić kilka słów z żegnającymi mnie. Kiedy zaczęła grać najpierw orkiestra marynarska na nabrzeżu, a potem orkiestra na pokładzie statku, wytworzyła się napięta atmosfera. Szczytem podniosłego nastroju był moment, kiedy rozległa się syrena „Batorego” i duży holownik zaczął odciągać nasz statek od brzegu. Szybko zaczęły się przerywać papierowe wstążki, które trzymali żegnający i odpływający. Dość długo „Batory” ciągnięty przez holownik płynął bardzo wolno. Jeszcze wielu usiłowało rozmawiać z żegnającymi ich przyjaciółmi. Dopiero za falochronami, gdy odłączył się holownik, ruszyliśmy pełną szybkością w siną, nieznaną dal.

Pierwszym zajęciem było rozlokowanie się w kabinie, a potem wstępne zwiedzanie statku. Szybko nawiązywały się pierwsze znajomości. Życie na statku było ciekawe i urozmaicone. Każdego dnia odprawiałem Mszę św., na którą przychodziło wielu ludzi. Już następnego dnia przypłynęliśmy do Kopenhagi, gdzie dosiadło kilku pasażerów. Prawie wszystkie miejsca były zajęte – było nas 654 pasażerów i chyba koło setki obsługi pasażerów. Po 9 dniach dopłynęliśmy do Quebec, gdzie odbyła się odprawa emigracyjna, potem jeszcze jeden dzień na statku i osiągnęliśmy cel naszej podróży – Montreal. Była to sobota 16 września 1966 roku. 

W porcie czekała na mnie kuzynka z synem, która zabrała mnie na kilka dni do St. Catharines, gdzie w polskim kościele Matki Boskiej Różańcowej odprawiłem pierwszą Mszę św. na ziemi kanadyjskiej. Po dwóch dniach kuzynka kupiła mi bilet i z Toronto koleją ruszyłem na zachód. Podróż trwała prawie trzy doby. Kiedy wreszcie wysiadłem na stacji Saskatoon, powitali mnie ks. Konrad Urbanowski i ks. Arkadiusz Boryczka. Po godzinie jazdy samochodem dotarliśmy do małej miejscowości Alvena, która miała być moją bazą misyjną przez trzy lata. 

Ks. Konrad przez kilka dni udzielał mi cennych rad duszpasterskich. Oprócz Alveny były jeszcze do obsługi 4 kościoły misyjne odległe o 100 do 150 km od Alveny. W pierwszą niedzielę odprawialiśmy razem Mszę św. w Alvenie – przybyło na nią około 35 osób. Msza była celebrowana w języku polskim – zebrani śpiewali i modlili się po polsku. Kiedy jednak wyszedłem po Mszy św. przed kościół, żeby przywitać się ze wszystkimi, byłem bardzo zaskoczony, bo nikt nie rozmawiał po polsku, tylko po ukraińsku. Szybko wyjaśnili mi, dlaczego tak jest. Mianowicie mowa polska jest święta i dlatego służy tylko do modlitwy, a do normalnych rozmów używa się języka ukraińskiego. Tłumaczy się to tym, że Alvena, licząc około 90 domów, w 90% zamieszkana jest przez Ukraińców. W drugą niedzielę wcześnie rano ruszyliśmy do dwóch kościołów misyjnych – w Henribourg (130 km) i 10 km dalej, do Claytonville. W Henribourg było tylko 20 osób, a w Claytonville około 40. Dwie następne misje – Meath Park i Janow Corner – odkryję już sam. Zima zaczynała się tu zwykle w połowie października i trwała do końca kwietnia. Temperatury dochodziły do – 40° Celsjusza. Moim polskim sąsiadem, który prowadził polską parafię, był ks. Jan Sajewicz – oblat. W połowie listopada poprosił mnie o przeprowadzenie 3-dniowych rekolekcji. Polska parafia liczyła tam około 100 rodzin. Parafię tę zaczął organizować nasz ks. Smyczyk. W drugim dniu rekolekcji zaczął padać śnieg. Ks. Sajewicz radził mi przerwać rekolekcje i szybko wracać do domu. Gdy byłem w połowie drogi, zaczęła się szalona burza śnieżna. Przez pół godziny spadło pół metra śniegu. Utknąłem w nim i przez godzinę próbowałem jakoś się ratować. Samochód się obracał, straciłem orientację kierunków, wszystko było białe i równe. Gdyby nie Opatrzność Boża, zginąłbym wtedy w tej nawałnicy. Ale po pewnym czasie, gdy trochę się uspokoiło, zobaczyłem dwa wielkie światła, które zbliżały się do mnie. Był to olbrzymi traktor farmera, który zobaczył w prześwicie światła samochodu i pośpieszył mi na ratunek. 

W czasie innej zimy, gdy jeszcze nie minęła mi grypa, zmarł pewien parafianin z jednej z dalekich misji i poproszono mnie o odprawienie pogrzebu. Mimo słabej formy pojechałem 140 km, aby pogrzebać zmarłego. Z wielką trudnością dotarłem do domu, gdzie zacząłem tracić przytomność. Resztką sił zadzwoniłem do kościelnego, pana Józka, który zastał mnie leżącego na podłodze. Wezwał pogotowie i zabrano mnie do szpitala. Miałem zapalenie płuc i przez tydzień leżałem w szpitalu. Była sroga zima i nikt mnie nie odwiedził. 

Latem 1968 roku odwiedził mnie ks. Franciszek Okroy z Rzymu. Na Mszę św. w Henribourg przybyło dużo Polaków z Prince Albert, gdzie istniało koło SPK. Podczas spotkania z nimi wyłoniła się myśl, aby w Prince Albert wybudować polski kościół, do którego należałyby też kościoły misyjne. Weterani ofiarowali na ten cel ziemię na skraju miasta. Zorganizowaliśmy zabawę i zaczęła się składka na polski kościół. Aby być bliżej tych misji, za zgodą biskupa zamieszkałem w kanadyjskiej parafii w Prince Albert, stąd dojeżdżałem do kościołów misyjnych i kierowałem akcją zbiórki na polski kościół. Wszystko szło bardzo dobrze – ale pojawiła się wielka przeszkoda. Mianowicie polonijny ksiądz oskarżył mnie w Kurii Biskupiej, że gromadzę polskich komunistów i chcę oderwać Polaków od kanadyjskiej parafii. Wezwano mnie do Kurii i dano mi polecenie, abym wyniósł się z Prince Albert i zaprzestał zbiórki na polski kościół. Oddałem więc zebrane pieniądze i wróciłem do dalekiej Alveny. Polacy chcieli protestować, ale ich uspokoiłem. Biskup był tym zaskoczony i zadowolony, że nie doszło do awantury. 

Kiedy po roku zostałem odwołany z tej diecezji, wezwano mnie do Kurii i przepraszano, tłumacząc, że to była pomyłka. Kiedy we wrześniu 1969 roku opuszczałem diecezję Prince Albert, wszystkie placówki, które obsługiwałem, zostały zamknięte. Żal mi było tych ludzi z kościołów misyjnych na północ od Prince Albert. Z trudnej misyjnej placówki przełożeni przenieśli mnie do dużej parafii i wielkiego miasta Calgary. Byłem zadowolony.

Ks. Józef Calik S.Ch



Polecamy